Poznajcie Johna Doe

Data:
Ocena recenzenta: 7/10
Artykuł zawiera spoilery!

Właśnie po wielu latach udało mi się powrócić do filmu "Meet John Doe" ("Obywatel John Doe"). Po raz pierwszy widziałam go jeszcze jako dziecko, prawdopodobnie w cyklu "W starym kinie" i zrobił na mnie wtedy duże wrażenie.

Teraz oczywiście wrażenie było dużo słabsze. Przede wszystkim od razu na początku filmu można się zorientować, że nie ma co liczyć na ciekawą lub chociaż niezauważalną ścieżkę dźwiękową. ^_^ Nie jest to jednak najważniejszy element filmu i daje się przełknąć staromodne orkiestrowe "ram-pa-ram!".

W pierwszych scenach widzimy zmiany zachodzące w redakcji, w której pracuje główna bohaterka, Ann, po zmianie właściciela i tytułu gazety. Dowiadując się o nieodwołalnym zwolnieniu, Ann postanawia w redagowanej po raz ostatni kolumnie umieścić "ostry" tekst, zgodny z wymaganiami nowego kierownictwa. Jest to zmyślony list obywatela Johna Doe (w naszych realiach - Jana Kowalskiego), który przejęty ciężką sytuacją swoją i innych, biedą, bezrobociem i obojętnością postanawia rzucić się z wieży ratusza o północy w Wigilię.

Tekst faktycznie wzbudza sensację ale i oskarżenia o oszustwo. Ann proponuje szefowi redakcji podjęcie gry - wynajęcie człowieka do odegrania roli Johna Doe, idealisty, opisywanie przez kolejne tygodnie jego biografii oraz poglądów. Znalezienie kandydata nie jest trudne - redakcyjną poczekalnię wypełnia tłum "Johnów Doe", zwabionych poczynioną publicznie obietnicą pracy dla autora listu.

Do niezwykłej roli wybrany zostaje "Długi" Jonh Willoughby, dawny bejsbolista, mający nadzieję zarobić na operację kontuzjowanej ręki. John dostaje nowe ubrania, zostaje umieszczony w hotelu, jego zdjęcia pojawiają się na kolejnych okładkach gazety wraz z kolejnymi tekstami pisanymi przez Ann.

W obliczu powtarzających się zarzutów o manipulację i fałszerstwo redakcja i właściciel gazety postanawiają pokazać Johna publicznie - najpierw w radiu, później na rozmaitych wiecach wygłasza ogniste przemówienia pisane przez Ann. Inspiracją dla dziennikarki stają się dzienniki jej ojca, lekarza, w których ubolewał on nad tym jak mało dbają o siebie nawzajem "zwykli ludzie". W całym kraju zaczynają powstawać "kluby Johna Doe" zrzeszające ludzi, którzy chcą okazywać sobie nawzajem życzliwość, pomagać, poznawać się.

Ann i John, początkowo zainteresowani głównie zarobieniem pieniędzy, zaczynają wierzyć w to, co głoszą. Jednocześnie pojawia się między nimi wzajemna fascynacja. Historia Johna Doe kończy się wielkim skandalem - gdy bohater odmawia przekształcenia swojego ruchu społecznego na partię popierającą w wyborach prezydenckich D.B. Nortona, magnata prasowego, zostaje skompromitowany i znika ze sceny publicznej. Nie może jednak pogodzić się ze śmiercią wspaniałej idei, której stał się prorokiem,

W Wigilię o północy na tarasie ratusza John spotyka umierającą z niepokoju o niego Ann, pragnących mieć pewność D.B. Nortona z partnerami oraz mających sprzeczne uczucia niedobitków z pierwszego klubu Johna Doe.

To właśnie fakt, że John postanowił tak daleko posunąć się w braniu odpowiedzialności za słowa, które z początku wcale nie były jego, zrobił na mnie tak duże wrażenie w dzieciństwie. Pomysł wydaje się naiwny ("to taki film, jakie wtedy kręcili w Ameryce", usłyszałam od współoglądacza a i sama przypomniałam sobie "Pan Smith jedzie do Waszyngtonu"), ale myślę, że wciąż się broni. Przede wszystkim ze względu na sposób poprowadzenia postaci Johna, prostego faceta, którego życie wywraca sie do góry nogami, świetnie granego przez Garego Coopera.

Można mieć wątpliwości, czy taki pojedynczy, średnio charyzmatyczny mówca mógłby porwać za sobą takie rzesze ludzkie i to w dodatku niosąc przesłanie pomagania sąsiadom i znajomym. Myślę jednak, że to nie taki nieprawdopodobny pomysł. Jak pisze o mieszkańcach Ankh Morpork Terry Pratchett - kiedy się coś dzieje, zawsze chętnie się przyłączą. Sami możemy obserwować nagłe ataki masowej histerii - a to wszyscy noszą pomarańczowe kokardki, a to wynoszą znicze na ulice Jana Pawła i obiecują poprawę. Zapewne gdyby kariery Johna nie przerwała interwencja Nortona, społeczne poruszenie umarłoby śmiercią naturalną (choć pewnie Frank Capra chciałby to widzieć inaczej).

Stosunkowo ciekawą postacią jest też Ann, która de facto tworzy sobie bohatera, na wzór własnego ojca. Myślę, że głównie tym i wyrzutami sumienia należy sobie tłumaczyć jej fascynację niewykształconym byłym sportowcem, który tylko wygłasza pisane przez nią przemówienia.

Johnowi w jego perypetiach towarzyszy przyjaciel, włóczęga z wyboru, filozof, nieufny wobec wszelkiej własności. Jego cyniczne ale trafne komentarze na temat ludzkich hien - sprzedawców, bankowców, ubezpieczycieli, prawników - żerujących na każdym, kto ma pieniądze itp. stanowią przeciwwagę do nieco ckliwego, mesjańskiego przesłania Johna Doe.

Dla mnie miłym akcentem w filmie były staroświeckie efekty specjalne, używane w przerywnikach skracających akcję. Wiecie - te standardowe wirujące gazety, ale także bardziej złożone fragmenty z nakładanymi na siebie różnymi scenami, wyrastającymi z mapy chorągiewkami itp. Lubię te numery, jak i wszelkie bardziej "ręcznie robione" triki filmowe.

Zwiastun: